Z tym Polakiem to było tak – jego rodzice przyjechali do USA z jakieś zapadłej wsi tuż po wielkiej europejskiej wojnie i zatrudnili się jako parobki na farmie kartoflanej na dalekim Long Island, ponieważ nie znali angielskiego i nic innego nie potrafili robić. Tkwili tam uparcie, harowali całymi dniami, nie prostując grzbietu i ciągle odkładali jakieś pieniądze. Po kilku długich latach nabyli kilkaset akrów piaszczystych nieużytków tuż przy oceanie, których nikt rozsądny nie chciał nawet za darmo. Trzymając kilka krówek i kóz użyźnili naturalnym nawozem jałowy teren na tyle, że z czasem zaczęli uprawiać na nim ziemniaki i inne warzywa. Objechali wtedy, jak opowiadali, każdy sklep spożywczy w okolicy, proponując na sprzedaż swoje produkty. Ponieważ żądali śmiesznie niskich cen, zbyt mieli zapewniony na długo.

Oto kolejna, zapierająca dech w piersi, sensacyjna powieść Aleksandra Janowskiego. Tym razem akcja rozgrywa się w Ameryce Południowej, a dotyczy nieustającej, brutalnej batalii potężnych, międzynarodowych gangów, walczących o przechwycenie narkotycznych szlaków transportowych i związanych z tym niebotycznych zysków.

W boliwijskiej puszczy campesino Pedro i jego kobieta ciężko harują od świtu do późnej nocy, by wyżywić liczną rodzinę. Pedro nieustannie ssie liście koki z dziko rosnących krzaków, jak czynili jego przodkowie od stuleci – koka wspomaga i dodaje sił. Ciężka sytuacja zmusza Pedro zmaga do sięgnięcia po mniej legalne metody zarobku – uzyskuje rządową licencję na legalną uprawę koki dla amerykańskiej wytwórni napojów orzeźwiających. Ale to jedna strona medalu, ta oficjalna i zgodna z prawem. Druga strona jest o wiele mniej legalna, ale przynosi pieniądze.

Młody bankowiec o polskich korzeniach ulega urokowi przygodnie poznanej sympatycznej dziewczyny. Sielanka trwa. Przeznaczenie jednak brutalnie wyrywa go z chwilowego błogostanu, rzucając na mętne i spienione wody międzynarodowej przestępczości.